Archiwa

1998

XX MARATON WARSZAWSKI

W roku dwudziestego Maratonu Warszawskiego Polska została podzielona na 16 województw. Pojawiły się wtedy także nieobecne od lat siedemdziesiątych powiaty. W finale piłkarskich mistrzostw świata Francja pokonała 3:0 Brazylię. W sierpniu w wypadku samochodowym zginęli Władysław Komar i Tadeusz Ślusarski.

Po XIX Maratonie Warszawskim prezes PKOl i Centralnego Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki Stanisław Paszczyk powiedział: „Pomogę by w jubileuszowym maratonie wystartowało 5000 osób”, zaś Prezydent Warszawy Marcin Święcicki stwierdził, że jubileuszowy XX Maraton Warszawski będzie lepszy niż XIX. Niestety, tylko pan Prezydent miał rację.

Maraton Warszawski odbył się przy mizernym zainteresowaniu mediów i dobrej dla wyczynowców – chłodnej i bezwietrznej – pogodzie, która jednak mniej już odpowiadała amatorom.

Najlepszych w pierwszej połowie poprowadził, występujący w roli „zająca”, mistrz Polski w maratonie Wiesław Perszke, jednak prowadzona przez niego grupa później została wchłonięta przez wolniejszych biegaczy i to oni rozegrali miedzy sobą walkę o zwycięstwo. Jako pierwszy na metę wbiegł Grzegorz Głogosz – z urodzenia warszawiak, mieszkający w Przesiece, a reprezentujący Ekspres Katowice. Wśród kobiet drugi raz z rzędu zwyciężyła Karina Szymańska. Młoda jak na maraton, dwudziestotrzyletnia zawodniczka pobiła równocześnie rekord trasy.

Podobnie jak przy większości jubileuszowych maratonów frekwencja była lepsza niż w latach poprzedzających, mimo ogólnej tendencji spadkowej widocznej od połowy lat dziewięćdziesiątych.

Wśród amatorów warto zwrócić uwagę na Antoniego Gajewskiego, zawodnika reprezentującego warszawską Akademię Wychowania Fizycznego. Pokonał trasę maratonu w czasie nieco ponad cztery godziny. Jak na swoje 63 lata to nieźle, w kategorii rektorów wyższych uczelni – ścisła światowa czołówka. Bohaterami byli jednak wszyscy, którzy pokonali trasę.

1997

XIX WARSZAWSKI MARATON POKOJU

W 1997 roku uchwalono w Polsce nową Konstytucję, wybory do Sejmu wygrała Akcja Wyborcza Solidarność, Pidżama Porno nagrała płytę Złodzieje Zapalniczek, a sudoku nazywało się jeszcze „Dziewięć po Dziewięć”. 2 października rozpoczęła nadawanie stacja TVN, a w trzy dni później odbył się Maraton Warszawski – po raz pierwszy w historii nie we wrześniu, a w październiku.

Była to już dziewiętnasta edycja tej imprezy. Przez szereg lat biegacze apelowali o przesunięcie imprezy na pierwszą niedzielę października, tak żeby osoby, które chcą wystartować w Warszawie i Berlinie, mogły pobiec w obu maratonach. Wielu osobom ten pomysł bardzo się podobał, aż do niedzieli – dnia startu.

Sobotni dodatek stołeczny Gazety Wyborczej donosił: „W niedzielę od 10 do 15 Trakt Królewski i Wisłostrada dla sprinterów. Pobiegną w XIX Maratonie Warszawskim”. Jeszcze na kilka dni przed biegiem głównego faworyta upatrywano w Kenijczyku Bernardzie Bojo. Jednak na pytanie dziennikarzy gdzie on jest organizatorzy odpowiadali, że ciągle go szukają. Zarezerwowany w hotelu Jan III Sobieski pokój czekał, a telefon menadżera milczał. Faworyt nie znalazł się do końca.

Bieg rozegrali więc miedzy sobą przede wszystkim krajowi biegacze. Maraton rozpoczął się przy mało sprzyjającej, wietrznej i lekko deszczowej pogodzie. Spowodowała ona, że walka odbywała się w grupie, która dopiero na końcu rozerwała się. Zwyciężył po raz trzeci Wiesław Lenda, czemu nie należy się dziwić, gdyż żona przed wyjazdem do Warszawy powiedziała mu, żeby bez pieniędzy nie wracał. Chwilę po finiszu męskiej czołówki nastąpiło oberwanie chmury. Pogoda z niesprzyjającej zmieniła się w okropną. W lejącym deszczu finiszowała najlepsza kobieta – Karina Szymańska, pokonując o ponad siedem minut triumfatorkę poprzednich trzech edycji Elenę Cuchło.

Później do mety docierali przemoczeni, wychłodzeni amatorzy, ale tylko około 50 osób nie ukończyło biegu mimo fatalnej pogody. Nieliczni kibice ratowali maratończyków herbatą z cytryną i miodem zabraną przezornie na trasę.

W odbywającym się w tym samym czasie biegu dziecięcym swoją kategorię wiekową wygrała Agnieszka Lewandowska.

Wspomnienia uczestników
Tomasz Mroński

Widzę, że podłe warunki pogodowe dają się wielu startującym zdrowo we znaki. Mijam kilku ludzi, których normalnie nie miałbym prawa wyprzedzić. Niektórzy nie znoszą zimna, mnie to a szczęście wręcz pomaga. 30-ty kilometr – 2:17:30. Jest dobrze, ale moce niebieskie chyba chcą nas dobić, bo z mżawki robi się deszcz, a za chwilę istne oberwanie chmury. W ciągu minuty asfalt znika pod kałużami wody. Przy zacinającym w twarz wietrze efekt jest zabójczy – masy wody wręcz stawiają na baczność. Udaje mi się przyczepić do dwóch starszych biegaczy z osoba towarzyszącą na rowerze i jakoś przeżywamy te 10 – 15 minut kataklizmu.

Nie mogę doczekać się nawrotu – tam wiatr będzie wiał w plecy. Na 35-tym 2:41:50, a więc poprawię się na pewno, tylko o ile. Nawrót, ostatnie 5 kilometrów. Wyrzucam spodnią bawełnianą koszulkę, która namokła i uszczęśliwiała mnie dodatkowym kilogramem obciążenia. Ostatni punkt z napojami, za chwilę meta w zasięgu wzroku. Już nic nie może się stać. Na zegarze 3:15:47 – poprawiłem się ponad 6 minut. Jestem dumny jak paw.

Michał Walczewski

To był bardzo przyjemny maraton. Biegliśmy od początku z kolegami z klubu Maraton Ople 1411, siąpiło, ale biegło nam się raczej dobrze.

Tak około trzydziestego kilometra zaczęło się oberwanie chmury. Deszcz i wiatr spowodowały że niewiele było widać, najlepiej by się biegło w okularach, takich do pływania, ale chyba nikt nie wziął czegoś takiego ze sobą. Pamiętam maratończyków uciekających z trasy pod przystankowe wiaty. Deszcz był taki że w ciągu kilku minut na trasie stała woda po kostki. Nie omijałem kałuż, zresztą nawet gdybym chciał nie miał bym jak.

Mnie ten deszcz tylko orzeźwił, nie miałem problemów z piciem, czy serwisem gąbkowym. Biegło mi się coraz lepiej. Wyprzedzałem kolejnych zawodników, nie liczę tych którzy stali na przystankach. Nawet nie bardzo pamiętam gdzie wtedy była meta, jak wyglądała trasa. W pamięci pozostała deszcz i uciekający przed deszczem maratończycy.

1999

XXI WARSZAWSKI MARATON POKOJU

Kończył się dwudziesty wiek, a przynajmniej jak się wydawało wielu osobom. W 1999 roku zmarł Stanley Kubrick, samobójstwo popełnił Tomasz Beksiński – syn znanego malarza i dziennikarz muzyczny znany z zamiłowania do mrocznego rocka, filmów bondowskich i Monthy Pytona. Literackiego Nobla dostał Gunter Grass.

W ostatnią niedzielę października odbył sie kolejny Maraton Warszawski. Głównym faworytem był Sammy Ngetich, drugi w Maratonie Berlińskim w 1994 roku. Jednak walkę o zwycięstwo stoczyli jego rodacy: zaledwie dziewiętnastoletni David Ngetich i Samuel Tangus. Ostatecznie na finiszu szybszy okazał sie pierwszy z nich, choć obaj zostali sklasyfikowani z takim samym czasem. Faworyt przegrał o ponad szesnaście minut.
Wśród kobiet jako pierwsza na mecie zameldowała się, już po raz trzeci z rzędu, Karina Szymańska, najbardziej utytułowana zawodniczka w historii Maratonu Warszawskiego.

Na starcie Maratonu Warszawskiego stanęło 771 osób. Trasę której wiekszość prowadziła polami lub po autostradzie pokonało niespełna siedemset. Amatorzy nie mogli narzekać na pogodę, było chłodna, ale nie zimno, nieco gorzej było z organizacją. Ciągle na punktach odżywiania można było napić się napojów gazowanych, zagryzając kostkami cukru i czekoladą z orzechami lub chrupkami. Na mecie na maratończyków czekały parówki.

Maraton Warszawski zamiast rozwijać się z roku na rok topniał w oczach. Coraz trudniej było przekonać władze i mieszkańców, że warto dla niewielkiej grupy zapaleńców warto zamykać ulice. Nawet te położone na peryferiach.

W relacji z maratonu w telewizyjnych Wiadomościach nawet przez chwilę na ekranie nie można było zobaczyć biegacza. W trwającym prawie pięć minut newsie można było usłyszeć, że wózkarze wystartowali pięć minut przed biegaczami. A później dokładne informacje: kto wystartował, kto nie wystartował i dlaczego, jak wyglądała walka na trasie. A wszystko to na temat wózkarzy, tak jak by nie biegło za nimi tych siedmiuset maratończyków.

1996

XVIII Warszawski Maraton Pokoju

Co zapamiętaliśmy z 1996 roku? Literackiego Nobla dla Wisławy Szymborskiej, owcę Dolly – pierwszego klonowanego ssaka. Walki Andrzeja Gołoty z Riddickiem Bowe i złoty medal dla Roberta Korzeniowskiego w czasie Igrzysk Olimpijskich w Atlancie, podczas których na najwyższym podium stanął także maratończyk Josia Thugwane, który dokładnie 10 lat później pobiegł w Maratonie Warszawskim.

W ostatnią niedzielę września, jak co roku w Warszawie pobiegli maratończycy. Po kłopotach komunikacyjnych miasta z poprzedniego roku wrócili na starą trasę: Plac Zamkowy – Powsin – Wisłostrada – Podwale. Trasa prosta, monotonna, płaska, ale ograniczająca utrudnienia dla kierowców, choć i tak lokalne media więcej uwagi poświęcały kłopotom komunikacyjnym niż walorom sportowym. Media ogólnopolskie Maratonu Warszawskiego nie dostrzegły.

Pięć dni przed biegiem zapytano kilka prominentnych osób czy warto organizować w Warszawie maraton. Warte odnotowania są dwie odpowiedzi – Prezydenta Marcina Święcickiego, który stwierdził że tak, bo ulice są nie tylko dla samochodów i prezesa MPT Adama Toborowicza: „Na całym świecie organizuje się takie biegi i ludzi to cieszy. Bardziej przeszkadzają nam dziury w jedniach i źle zaparkowane samochody”.

Przy sprzyjającej dobrym wynikom pogodzie – było pochmurno, chłodno, momentami lekko mżył deszcz, szybko ukształtowała się dziesięcioosobowa czołówka, w której biegł zwycięzca – Artur Ociepa. Do ostatnich kilometrów musiał walczyć o główną nagrodę – 10 tysięcy złotych. Trzeciego na mecie Janusza Sarnickiego wyprzedził zaledwie o 24 sekundy. W kilka lat później częstochowianin zginął w wypadku samochodowym w czasie drogi powrotnej z półmaratonu na Węgrzech. Wśród kobiet trzeci raz z rzędu zwyciężyła Białorusina Elena Cuchło, do własnego rekordu trasy zabrakło jej 27 sekund.

Większość biegaczy z XVIII Maratonu Warszawskiego zapamiętała błoto na trasie i kapustę rosnącą obok niej pomiędzy Wilanowem i Powsinem. W pamięci długo tkwiła też cisza panująca na trasie i… parówki na mecie.

Wspomnienia uczestników
Witold Radke

Tym razem zbliżanie się do mety przestało być złudzeniem. Każdy krok prowadził mnie do niej. Na pewno złudzeniem było odczucie, ze ból i zmęczenie prawie mnie opuściły. Kiedy z odległości 500 metró dojrzałem lini.ę mety nie czułem już najmniejszego bólu czy zmęczenia. Czułem natomiast wszechogarniającą mnie radość i rozpierającą dumę, że dokonałem tego co jeszcze rok temu byłoby dla mnie czysta mrzonką. Te ostatnie pół kilometra było naprawdę cudowne. Na pełnej szybkości minąłem linie mety, wśród szpalerów ludzi, którzy mnie oklaskiwali. Kochałem tych ludzi, kochałem cały świat. Byłem niezmiernie szczęśliwy. Ani zdanie matury, ani egzaminu dyplomowego na studiach nie dało mi większej satysfakcji niż ukończenie pierwszego maratonu.. Potem wspaniała chwila zawieszenia na szyi upragnionego medalu, z którego byłem dumny jak by to był złoty medal olimpijski.

Wojtek Wanat

Postanowienie było jasne – w tym roku łamię trójkę. Przez całe lato wszystko zostało podporządkowane temu jednemu celowi. Przez dwa miesiące wakacji robiłem tylko dwie rzeczy: pisałem i biegałem. Zero alkoholu, imprez, czasem jakiś koncert.

Dlatego Stając na starcie nie dopuszczałem możliwości porażki. Numer miałem taki sam jak rok wcześniej 777, załatwiłem to sobie przy rejestracji. Od początku biegłem na lekkim luzie, tak żeby za bardzo się nie zszarpać. Byłem skoncentrowany na sobie, tempie i zegarku. Do 20 kilometra wychodziło mi równo 20 minut piątka, później zacząłem gubić, najpierw sekundy, z czasem minuty.

Około 30 – 32 kilometra przebiegam obok mety, zwycięzców jeszcze nie ma, ale kibice przemieszczają się na drugi pas żeby ich dopingować. Wiem, że nie utrzymam już tempa, które próbowałem narzucić od początku, ale wiem tez że trójka będzie moja.

Przed ostatnim nawrotem, obok baru Żagielek, widzę biegacza, który do złudzenia przypomina Jurka. Ten sam krok i budowa. Tyle, że Jurek startował w czerwonych spodenkach a ten ma szare. Powoli go doganiam co też mnie dziwi – nigdy nie byłem w stanie z nim wygrać, więc to raczej nie on. Wyprzedzając go ze zdziwieniem konstatuję – jednak Jurek. Po nawrocie zauważam – te spodenki były czerwone z przodu, z tyłu szare.

Meta – patrzę z dystansu na zegar 2:55, zostało mi jeszcze może na półtorej minuty biegu. Wiem ze tylko jakaś kontuzja mogła by mi przeszkodzić. Coś we mnie śpiewa kiedy wbiegam spokojnie na metę.

1993

XV Maraton Warszawski

Wiosna 1993 roku. Podczas jednego z wiosennych biegów w Warszawie do szatni wchodzi rozemocjonowany zawodnik i z radością krzyczy:- „Jednak będzie w tym roku maraton w Warszawie!” To pokazuje klimat, jaki panował w tym czasie dookoła Maratonu Warszawskiego.

Podczas rozgrywanych w Stutgarcie Mistrzostw Świata w Lekkiej Atletyce nasi maratończycy spisali się „na miarę swoich możliwości” – Leszek Berło i Sławomir Gurny zeszli z trasy, a Kamila Gradu zajęła dziewiąte miejsce. Zwyciężyli” Amerykanin Mark Plaatjes i Japonka Junko Asari. Na 10 km wygrał Haile Gebrselassie.

Na starcie piętnastej edycji biegu stanęło zaledwie 560 zawodników, a do mety dobiegło 520. Mniej osób zameldowało się na mecie dopiero w 2002 roku podczas „partyzanckiego” maratonu w Ogrodzie Saskim.

Głównych faworytów widziano w gościach zza wschodniej granicy – Pawle Taratuchinie i Polinie Grigorienko (zwyciężczyni maratonu w Amsterdamie w 1992 roku). Ostatecznie zwyciężył Tanzańczyk Julius Mtibani (siedemnasty w swoim kraju), na ostatnich metrach pokonując Piotra Pobłockiego, z którym pokonał większą część trasy. Do dziś za wiadomo, w jaki sposób zabrał do domu główną nagrodę – Fiata Cinquecento. Faworyt biegu – Taratuchin – biegu nie ukończył.

Wśród kobiet Polina Grigorienko nie zawiodła, cały dystans pokonując w praktyce niezagrożenie sama i pokonując drugą na mecie Joannę Gront o ponad pięć minut. Triumfatorka bez problemu zmieściła nagrodę (30 mln. zł czyli około 1,5 tys dolarów) w portfelu.

Na szóstym miejscu na metę przy biegł najlepszy warszawiak – Jan Marchewka. Jak stwierdził – do mety dobiegł jedynie dlatego, że kiedy samochodem mijał go trener, w aucie nie było miejsca. Miałem taki kryzys – powiedział – że nie widziałem sensu kontynuowania biegu, dopiero gdzieś za trzydziestym kilometrem złapałem drugi oddech.

Upalna pogoda najbardziej sprzyjała obcokrajowcom – najliczniejsi byli Włosi w liczbie siedmiu.

Wspomnienia uczestników:
Tomasz Brett

To nie był mój debiut maratoński. Pierwszy maraton przebiegłem też w Warszawie, trzy lata wcześniej. Teraz byłem dobrze przygotowany teoretycznie: przeczytałem kilka książek, wydawało mi się że fizycznie też jest dobrze. Przywiozłem ze sobą rodzinę, kibicowali mi, to było takie nasze wspólne przeżycie, ale nigdy nie miałem szczęścia do jesiennych maratonów. Zawsze najlepsze wyniki miałem wiosną.

Wiedziałem, że gdzieś po trzydziestym kilometrze przyjdzie kryzys, ale nie spodziewałem się, że największe problemy będę miał z żołądkiem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem zbyt dobrze o tym jak należy się odżywiać w ostatnich dniach przed startem, musiałem zjeść coś zbyt ciężkiego bo moja wątroba wyraźnie odmawiała mi współpracy. Cierpiałem tak jak nie zdarzało mi się cierpieć nawet podczas maratonów bieganych w ramach Iron Mana. Kiedy dotarłem do mety byłem szczęśliwy, że nie muszę już przebierać nogami.

Piotr Pobłocki

Biegliśmy razem właściwie od startu, kolejni zawodnicy odpadali, w końcu zostaliśmy na czele tylko my dwaj. Tanzańczyk nie chciał współpracować, cały czas to ja musiałem ciągnąć, on chował się za plecami. Bałem się przyspieszyć i oderwać od niego, gdyż miałem skurcze żołądka. Coś mi zaszkodziło, być może przyczyną był upał. Decydująca walka o zwycięstwo rozegrała się na ostatnich 200 metrach. Kiedy zaatakował Tanzańczyk nie miałem sił żeby odeprzeć jego atak, był świeższy po biegu za moimi plecami Wyprzedził mnie o osiem sekund. Muszę więc mieć niedosyt. Wystartowałem z zamiarem zwycięstwa, by tym samym poprawić swój byt. Nie mam szczęścia, koczuję z żoną i trzyletnią Kamilą w bursie przy klubie Gryf. Nie mam sponsora, sam jestem sobie menedżerem i trenerem.