VI Maraton Pokoju
W 1984 roku Maraton Pokoju zawędrował wreszcie do centrum miasta. Start i meta znalazły się przy stadionie Legii, biuro zawodów mieściło się na Torwarze. Maraton został uznany za jedną z imprez składających się na centralne obchody czterdziestolecia PRL. Dlatego ówczesny Prezydent Warszawy gen. Mieczysław Dębicki wiele wysiłku włożył w pomoc przy organizacji imprezy.
Jak napisała Trybuna Ludu, nie było tygodnia w którym nie zadzwonił do organizatorów z pytaniem o to jak idą przygotowania do imprezy. Pierwszy raz do Warszawy przyjechała większa, jak na tamte standardy, grupa maratończyków ze Szwecji. W drodze został zagubiony ich bagaż i zastanawiali się w przeddzień biegu jak wystartują, bo przecież są bez butów. Na kiermaszu przed imprezą można było kupić wiele rzeczy, ale butów do biegania raczej nie.
W przeddzień w telewizji można było zobaczyć film Rocky. Jak na połowę lat osiemdziesiątych – był to rarytas. Na szczęście akurat w nocy przesuwany był czas i wszyscy mogli się wyspać.
Zmieniona trasa budziła wątpliwości. Z jednej strony można się było spodziewać większej liczby kibiców, z drugiej była ona trudniejsza. Z Agrykoli ulicą Rozbrat, pod górę Karową, Krakowskim Przedmieściem, przez Starówkę do Wisłostrady, dalej na Ursynów i powrót na Łazienkowską też Wisłostradą. Obawy budziły przede wszystkim podbieg Karową i odcinek kostki na Freta. Problemem okazała się już szczupłość miejsca na biuro i szatnie. Przed biegiem setki maratończyków tłoczyły się żeby zostawić depozyt, w efekcie trzeba było opóźnić start o kilkanaście minut.
W czasie biegu, czy to za sprawą trudniejszej trasy, czy faktu że serwowano gazowane napoje, jedynie czterech zawodników zdołało pokonać dystans z wynikiem poniżej 2:30. Zwycięzca – Mirosław Rudnik, w czasie rozmowy tuż po biegu stwierdził że owszem trasa była trudna, ale przecież nie biega się dla przyjemności.
Czy to samo powinni powiedzieć amatorzy? Wpadali umordowani, dostawali medal, dyplom, bilet na parówki z bułką. Mogli też wziąć udział w losowaniu koszulek – co czwarty los wygrywał.
Wspomnienia uczestników
Stanisław Osiński
W tamtym roku przygotowywałem się na bardzo szybki bieg – trenowałem dużo, chciałem pobiec nawet na 2:30. Bałem się tego podbiegu na Karowej, ale miałem nadzieję że jakoś to będzie. Ruszyłem po 3:30 na kilometr i liczyłem, że drugą połowę pobiegnę minimalnie wolniej i jakoś dojadę w zaplanowanym czasie.
Wtedy przekonałem się o dwóch rzeczach: że najtrudniejsze są te biegi do których człowiek się najbardziej przygotowuje i że jak już szykuję się to powinien wszystko dopiąć na ostatni guzik.
Do momentu kiedy zbiegłem na Wisłostradę wszystko szło jak w zegarku, kilometr za kilometrem kontrolowałem czas i biegło mi się na tyle lekko ze trudno było nie przyspieszyć. Aż przyszła chwila, kiedy musiałem się napić. I tu przykra niespodzianka – na punkcie były gazowane napoje. Nie pić nie można, maratonu nie da się przebiec w tempie i na sucho. A po kilku łykach złamało mnie w pół. Stałem, próbowałem iść, klękałem. Powoli przemieszczałem się Wisłostradą. Z czasem zacząłem truchtem przemieszczać się w kierunku mety. Na mecie czas – 3:03:43, ponad dwanaście minut wolniej niż rok wcześniej.
Anna Bleja
Godzina 16.18, robi się chłodno, to już jesień, wokół startu coraz mniej ludzi. Wisłostradą z rzadka przebiegają, właściwie idą, ostatni maratończycy. W okolicy Szwoleżerów maszeruje zlany potem zawodnik, dość młody, pali papierosa. Autokar i ciężarówki objeżdżają trasę, zbierają po drodze stoły i skrzynki punktów żywieniowych, było ich dziewięć, zabierają ludzi, zziębnięte pielęgniarki, sędziów.
Godzina 16.50. Zostało cztery kilometry z okładem, na końcu para młodych ludzi, kierowca autobusu wychyla się, przypomina, ile zostało czasu, trzeba zmieścić się w sześciu godzinach, żeby zaliczyć maraton, wszyscy ich dopingują, bo może im dosłownie zabraknąć minut. Zbierają resztkę sił, przyspieszają, wyprzedzają Mieczysława Chałubka, który nie biegnie lecz idzie już od Wilanowa. Ma sześćdziesiąt lat.
Godzina 17.30, na mecie garstka ludzi, na prostą, ostatnie dwieście, trzysta metrów wychodzi pan Chałubek, zaczyna biec, schował jeszcze trochę sił na to efektowne zakończenie. Dostaje dyplom, medal, nikt już nie patrzy na czas.