Otacza nas świat tworzony przez ludzi, których istnienie wydaje się oczywiste i niezmienne. Oni po prostu tam są. Zawsze byli i zawsze będą. Takich ludzi jest garstka – to legendy za życia, które dają nam inspirację, są kierunkowskazami. Gdy odchodzą – nawet jeśli ich przemijanie staje się coraz bardziej nieuchronne i oczywiste – tracimy coś, czego nawet nie potrafimy nazwać. Znika cząstka nas.
Irena Szewińska była największą z legend polskiego sportu i jedną z najwybitniejszych postaci lekkiej atletyki w ogóle. Mieliśmy zaszczyt żyć w czasach, gdy była wśród nas, gdy jej pojawienie się na sportowej arenie – najpierw w roli zdobywczyni kolejnych olimpijskich medali, a potem w charakterze legendy nagradzającej medalami tych, którzy przyszli po niej – sprawiało, że mogliśmy być autentycznie dumni. Dumni z tego, że to Polka, nasza rodaczka, że słowo „Polska” kojarzone jest z taką niezwykłą sportsmenką i ambasadorką sportu.
Dziś w nocy coś się skończyło. Nie zobaczymy już Pani Ireny na żadnej ze sportowych aren. Ale to, kim była przez te wszystkie lata i co dzięki niej dane nam było przeżyć, pozostanie w nas na zawsze.